ikamien.pl • Środa [30.07.2014, 07:06:29] • Kamień Pomorski

Sputnikiem dookoła Ziemi ciąg dalszy!

Sputnikiem dookoła Ziemi ciąg dalszy!

Sputnik Team( fot. Organizator )

Dotarliśmy do Cascais, które można uznać za nadmorskie przedmieścia Lizbony. Dzisiaj przylatuje do nas Mateusz – nasz przyjaciel z Kamienia Pomorskiego. Jego przybycie było zaplanowane już kilka miesięcy temu. Wyrobiliśmy się na styk, ale mało brakowało, a mogliśmy utknąć na dobre w oddalonym o pięćdziesiąt mil Peniche, gdzie przez kilka dni walczyliśmy z awarią steru.

Po drodze była hiszpańska Galicja i kawał portugalskiego wybrzeża. Po drodze musieliśmy się też dopasować do nowego rytmu dnia wyznaczanego tutaj przez uznany zarówno przez Hiszpanów jak i Portugalczyków cykl sjesty, fiesty i maniany. Sjestę zaczęliśmy poznawać już w Asturias, o hiszpańskiej fieście mieliśmy tylko pewne wyobrażenia, natomiast maniana to po prostu naturalna konsekwencja dwóch poprzednich.

Po wizycie w Ria de Camarinas, gdzie nie udało nam się zjeść wykopanych na plaży mariscos skierowaliśmy się dalej na południe. Ria była malownicza, ale uciekliśmy z niej szybko. Nie dlatego, że zostaliśmy przez pana w skautopodobnym mundurze pouczeni o zakazie zbierania morskich skorupiaków na plaży ale dlatego, że nieopodal zaczęła się fiesta. Pierwszego dnia byliśmy zachwyceni! Tuż obok naszego kotwicowiska postawiono scenę i zaplecze gastronomiczne a miejscowy zespół ćwiczył ludowe utwory na instrumentach dętych. Lepiej nie mogliśmy trafić!

Zwiedziliśmy miasteczko i wieczorem przybyliśmy pod scenę ciekawi nowych wrażeń ale nic się nie działo. Poczekaliśmy do zmroku. Duża pani obsługująca grill upiekła ośmiornicę i chyba sama ją zjadła bo tłumy nadal nie nadchodziły. Pewnie się pomyliliśmy, pewnie dopiero przygotowują sprzęt na jutro. Poszliśmy spać. Tuż przed północą obudził nas huk. Fiesta się zaczęła! Zbyt zmęczeni i oszołomieni zastanawialiśmy się czy płynąć kajakiem na brzeg i dołączyć do imprezy. Przez lornetkę obserwowaliśmy plażę, ale pod sceną nie było nikogo, a muzyka wbrew oczekiwaniom nie różniła się od tej, przy jakiej można się bawić w Polsce na wiejskiej dyskotece. Sytuacja nie zmieniła się do godziny dziesiątej rano, po czym wszystko zakończyły wystrzeliwane w biały dzień fajerwerki!

Długo nie mogliśmy zrozumieć, co wydarzyło się w nocy i komu miało to służyć. Holendrzy i Francuzi na sąsiednich jachtach zmasakrowani basem szybko podnieśli kotwice i uciekli, postanowiliśmy zrobić to samo. Kto wie, co szykują nam tu na kolejny wieczór!

Po całym dniu żeglugi opłynęliśmy majestatyczny przylądek Finisterre i zakotwiczyliśmy w miasteczku o podobnej nazwie. Dawno temu wierzono, że ta wrzynająca się w Atlantyk skała jest końcem świata, najdalej w morze wysuniętym lądem i stąd wzięła się jej nazwa oznaczająca kraniec ziemi. Dla Celtów i Galów było to miejsce magiczne i sporo z tej magii nadal kryje się w chmurach często zakrywających znajdującą się na szczycie latarnię morską.

Sputnikiem dookoła Ziemi ciąg dalszy!

fot. Organizator

Zaraz po lądowaniu przekonaliśmy się, że mieścina Finisterra jest inna od okolicznych miejscowości. Miasteczko było małe, ale żywe i całkiem zadbane. Okazało się, że przylądek przyciąga bardzo wielu różnych turystów. Są wśród nich zarówno pielgrzymi, dla których jest do ostatni etap wędrówki do znajdującego się niedaleko Santiago de Compostela, jak i współcześni hippisi, wyznawcy new age, neopoganie, autokarowi Niemcy i camperowcy z całej Europy. Wszyscy w dobrych humorach i zadowoleni z dotarcia na koniec świata.

Karolina z powodu upału została w miasteczku, ale ja nie mogłem wysiedzieć i postanowiłem wdrapać się na górę i sprawdzić, jaki magnes na ludzi ukryty jest w tym granicie. Założyłem swoje wielozadaniowe białe crocsy i razem z ciężko obutymi pielgrzymami dotarłem błyskawicznie na przylądek. Pozdrawialiśmy się po drodze i cholernie bawiła mnie myśl, że całkiem niechcący machnąłem finał pielgrzymki! Na górze wszyscy świętowali. Niektórzy palili swoje buty, inni pili wino, jeszcze inni wypisywali swoje modlitwy na muszlach i zostawiali na skale. Wszyscy robili zdjęcia. Wśród smrodu palonej gumy pomyślałem, że na pewno nie zjaram tu swoich crocsów! Nie wziąłem przecież nic na zmianę a poza tym przed nami jeszcze wiele tysięcy mil.

Dla nas koniec świata jest ciągle początkiem długiej drogi. Życząc nam szczęścia ruszyłem dalej, mijając biały słup z napisem „May Peace Prevail On Earth”.
- Szybko wróciłeś! Jak było?
- Ciekawie! Słuchaj, na zboczu przylądka postawili nawet granitowe kontenery z szufladami na urny! Rozumiesz? Jak się kogoś bardzo nie lubi to nawet po śmierci można go za odpowiednią opłatą wysłać na koniec świata! Zjedzmy coś, prześpijmy się, a wieczorem pójdziemy do pubu. Tu są naprawdę dziwne piracko-hippisowskie knajpy!

Powiosłowaliśmy z powrotem na jacht. Tutaj trzeba się dostosować do lokalnego rytmu życia, wyznaczanego przez upalne popołudnia. Jak się nie zrobi sjesty w czasie największej spiekoty, to nie ma się siły na wieczorne życie.

Z zęzy wygrzebałem ostatnią paczkę kamieńskiej specjalności – kiszonego łososia od Zubka! Uchował się trzy miesiące. Chyba trochę za długo jak na surową rybę przechowywaną bez lodówki, ale postanowiłem zaryzykować.
- Na pewno chcesz to zjeść? Pokaż jak pachnie.
Otworzyliśmy.
- Kurde, pachnie całkiem dobrze! Zjem go! Może jeszcze napiszę sms do dziewczyn czy ktoś próbował kiszonego po tak długim czasie.
Napisałem szybko do producenta ale chyba dziewczyny miały w smażalni ruch bo odpowiedzi nie było.
- Jem na własną odpowiedzialność, jakby co dzwoń na pogotowie. Nie mogę się powstrzymać.
Łosoś był wspaniały. Może trochę za bardzo przeszedł czosnkiem ale zjadłem całą paczkę, wychyliłem profilaktycznie kieliszek polskiej wódki i poszedłem spać. Bez żadnych komplikacji przeżyłem do wieczora i ruszyliśmy do miasteczka.

Rano pożeglowaliśmy do Muros. Urocze i zadbane miasteczko przycupnęło u stóp góry w małej zatoczce i przez setki lat dawało pracę i dobre schronienie pokoleniom dzielnych rybaków. Tak jest do dziś. Zmieniły się rybackie łodzie ale zadbana miejscowość wygląda prawdopodobnie prawie tak samo jak kilkaset lat temu.

Sputnikiem dookoła Ziemi ciąg dalszy!

fot. Organizator

Na kotwicowisku było już wiele jachtów a kutry rybackie nosiły galę flagową.
- Wygląda na to, że znowu trafiliśmy na fiestę! W locji czytałem, że w tym czasie mają tu jakieś święto. Tym razem staniemy dalej od brzegu. Będzie trochę wiosłowania ale w razie czego da się pospać.
- Może tu będzie inaczej? Miasteczko wygląda porządniej, może tutejsza fiesta jest na wyższym poziomie. Nie ma się co uprzedzać, ale najpierw koniecznie muszę spróbować ośmiornicy po galicyjsku. Podobno jest pyszna.

Ośmiornica duszona w oliwie i skromnie posypana przyprawami rzeczywiście była wspaniała, a w tutejszych barach można jej spróbować za rozsądną cenę. Na jachcie usmażyliśmy jeszcze we własnym zakresie galicyjskie zielone papryczki i zdrzemnęliśmy się przed planowaną imprezą. Jeżeli jesteś w Rzymie to żyj jak Rzymianie! Tym razem postanowiliśmy być na nogach jak najdłużej.

Fiesta Virgen del Carmen odbywa się co roku szesnastego lipca we wszystkich nadmorskich miejscowościach Hiszpanii i zaczyna się od uroczystej procesji łodzi rybackich i poświęcenia wód. Dzień patronki ludzi morza jest imprezą bardzo huczną, o czym mieliśmy się właśnie przekonać.
Na głównym placu Muros ustawiono dwie sceny na przeciwko siebie. Po co dwie? Po to, żeby impreza trwała non-stop! Tu nie ma czasu na techniczne przerwy przy zmianie zespołów. Jedni kończą, drudzy zaczynają. Nikt nie ma zamiaru czekać na podłączanie kabli i strojenie instrumentów.

Od rana funkcjonowało jazgotliwe wesołe miasteczko a co godzinę odpalano fajerwerki. Ilość wystrzałów oznaczała godzinę.
Główna impreza zaczęła się jak przypuszczaliśmy godzinę przed północą. Było całkiem nieźle. Profesjonalna grupa grała klasyczne hiszpańskie szlagiery, instrumenty dęte i gitary uzupełniały latynoskie tańce. Tego właśnie oczekiwaliśmy. Wszystkie pokolenia zebrały się przy placu, tańczono w parach na rynku.
Następnie zobaczyliśmy trwający pół godziny pokaz fajerwerków, jakiego jeszcze nie widzieliśmy nigdzie na żadnej imprezie.

Ostatecznie wytrzymaliśmy prawie to godziny trzeciej ale tyle nam wystarczyło, bo potem impreza przybrała bardziej dyskotekowy kształt i usatysfakcjonowani uciekliśmy na jacht.
Pewne było, że jutro czyli maniana nie załatwimy tu niczego, bo wszyscy odsypiali hulankę do białego rana, więc można było sobie pozwolić na dłuższy sen by koło południa ruszyć dalej.

Dwa dni żeglowaliśmy do portu Baiona, który miał być naszym ostatnim przystankiem przed Portugalią. Z lewej burty zostawiliśmy kilka obiecujących zatok, na które nie mieliśmy już czasu.
Zacumowaliśmy niedaleko repliki Pinty, jednego z trzech statków, biorących udział w odkrywczej wyprawie Kolumba i dwóch, które z rejsu powróciły. W drodze powrotnej statki rozdzielił szalejący na Azorach sztorm i to właśnie Pinta – na której nie było Kolumba – jako pierwsza dotarła do Baiony i przywiozła Hiszpanom wspaniałą nowinę a odkryciu nowych lądów.

Źródło: https://www.ikamien.pl/artykuly/11623/